poniedziałek, 24 marca 2014

Wściekłe przeczyszczenie, czyli o zgubnej miłości do krzaczków.

Ten, kto był w Azji, doskonale wie, że nic tak nie poprawia humoru jak poczytanie sobie (pseudo)angielskich napisów na sklepowych witrynach, koszulkach i opakowaniach rozmaitych produktów. Będąc w Chinach rozwinęłam w sobie pewnego rodzaju hobby, polegające na obczytywaniu każdego zauważonego przeze mnie T-shirta z łacińskimi literkami. To, co można było tak czasem dojrzeć, stanowiło niezawodny rozweselacz w nawet najbardziej słotne dni.


Mniemam, że Chińczycy znajdują taką samą rozrywkę w czytaniu „chińskich znaków”, jakie nagminne pojawiają się na ciałach ludzi zachodu. Nie ma to jak „egzotyczny” tatuaż z zakodowanym znaczeniem… Oj, jak zdziwiłoby się wielu posiadaczy takich tajemniczych krzaczków, gdyby dowiedziało się, co tak naprawdę kryje się pod plątaniną kreseczek i kropek, które noszą dumnie na bicepsach i bioderkach…

Pewna chińska szkoła językowa postanowiła sprytnie zareklamować swoje usługi, przedstawiając kilka przykładów tego, co ludzie w swojej durnocie i ignorancji, potrafią sobie zafundować. Poniższy kolaż zdjęć mówi sam za siebie.


Ciężko orzec, kto tutaj jest głupszy: tatuujący, czy tatuowani. Ktoś, kto przed zafundowaniem sobie obrazka na całe życie nie włożył choćby minimum wysiłku w to, by sprawdzić, co tak dumnie będzie obnosił na karku, czy może ten, kto wstawia do swojej oferty „chińskie krzaczki”, bez choćby najmniejszej refleksji nad ich poprawnością i znaczeniem. No, chyba że tego typu niespodzianki funduje się wyjątkowo upierdliwym klientom, w ramach podziękowania za współpracę…

Bo cóż to za problem, wytatuować komuś lustrzane odbicie znaku, albo rozczłonkować jakiś na kilka części, zmieniając przy tym całe znaczenie słowa, czy w ogóle je z sensu odzierając. Prawda jest taka, że ze świecą by szukać miejsca, w którym rzeczywiście ktoś by wiedział, co czyni. I mam tu na myśli obie strony procederu. Niektórzy są na przykład przeświadczeni, że pismo chińskie wiele nie różni się od naszego i każdej literze alfabetu łacińskiego odpowiada po prostu konkretny chiński znaczek. W internecie krąży „tabela transkrypcji” wg której można sobie przetłumaczyć słowa, imiona czy cokolwiek się zechce.


Nawet sławnym i bogatym zdarzają się momenty pomroczności umysłu, kiedy to oddają się w nie do końca profesjonalne ręce. Skutkiem jest np. nie mniej słynny niż sama Britney Spears tatuaż, widniejący na jej biodrze. Wpisany w kółeczko krzaczek miał oznaczać „tajemniczy”, ale ktoś się sypnął (pewnie google translator zawinił) i wyszło „dziwaczny”. Justinowi Timberlakowi też ktoś zrobił psikusa, gdy malował tatuaż na jego ręce na potrzeby filmu „Alpha Dog”. Miało być gangsta, a wyszło chłodno, bo namalowane 溜冰 (liūbīng) znaczy tyle co łyżwiarstwo albo jeździć na łyżwach. 


Nie mówiąc już o innych przebłyskach w Hindi jak „Kochać Radek” u naszej poczciwej Dodzi, albo „Vihctoria” na ręce Davida Beckhama.


Jaki z tego wniosek? Jeśli już naprawdę bardzo bardzo bardzo mocno chcecie walnąć sobie na pośladku jakiś chiński znaczek, zróbcie porządny research przed wytatuowaniem sobie „wściekłej sraczki”. W ostateczności piszcie do mnie, bo trochę tych chińskich kumpli mam. Na pewno pomogą! ^^

Źródła:

rzecz jasna, nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego, tylko opierałam się na wiarygodnych, anglojęzycznych źródłach. Niestety, w związku z inteligentna inaczej polityką Google, nie mogę zamieścić linków, skąd dokładnie pochodzą przedstawione w artykule informacje. Zainteresowanych zgłębianiem wiedzy proszę o kontakt mailowy! waleriankaa@gmail.com

sobota, 22 marca 2014

Ochhhhhh, achhhhhhh… Gorąca jestem tak…

Przeciągłe, tęskne spojrzenia. Usta rozchylają się, wydając z siebie ciężkie westchnienie. Dłonie suną niespiesznie po nagich ramionach, zapuszczając się niżej i niżej… Biodra leniwie poruszają się w górę i w dół, a leżąca na podłodze kamera rejestruje to, co można zobaczyć pod przykrótką spódniczką. Raz po raz słychać trzask odskakujących guzików i nagi tors wyłania się z cienia. Stróżka białego płynu spływa po dziewczęcym dekolcie, niknąc w jędrnych krągłościach… Zaraz, zaraz. Czy to aby pierwsze sceny filmu dla dorosłych? Ależ gdzie tam! To tylko kolejny k-popowy klip!

[przepraszam, nie mogłam się opanować ^^
Znalezione przypadkiem, kadr z MV Stellar "Marionette"]

Trzeba przyznać, że zeszłoroczne lato było doprawdy gorące. Nie wiem jak w Polsce, ale w Chinach wystarczająco dogrzałam sobie kosteczki i z tego co wiem, żar nie oszczędził też Korei. Może dlatego w przegrzanych umysłach k-popowych twórców urodziło się tyle buchających ogniem projektów?

Wyznam, że z niedowierzaniem patrzyłam na kolejne wypuszczane klipy, zastanawiając się, czy aby na pewno wciąż oglądam MV moich poczciwych, koreańskich ulubieńców. Granica między tym, co seksowne i przyjemne dla oka, a tym co niesmaczne i wulgarne jest dość cienka i mam przemożne wrażenie, że tym razem wyjątkowo dużo zespołów ją przekroczyło.
Przemknęło mi też przez myśl, że jeszcze trochę a nie będzie już różnicy pomiędzy koreańskimi a zachodnimi klipami, jeśli chodzi o przesadny erotyzm rodem z Miley Cyrus i jej sławetnego „Wrecking Ball”.

[i jeszcze raz Stellar, tym razem ich swędzące pupy w „Marionette
Coś nie trafiony był ten balsam do ciała … Najwyraźniej jakaś wysypka je dopadła…]

Tym razem nie będę się rozwodzić nad problemem uprzedmiotowienia kobiet itp, bo grzmiałam już o tym tyle razy, np. tutaj i tutaj. Będzie o czymś innym. O mojej ukochanej Koreańskiej Komisji do spraw Standardów w Komunikacji (Korean Communications Standards Commission), którą równie dobrze można by nazwać organem odpowiedzialnym za cenzurowanie materiałów pojawiających się w Internecie, oraz innych organach służących ochronie wrażliwych koreańskich umysłów, z Ministerstwem do Spraw Rodziny i Równouprawnienia na czele (więcej tutaj). Rzecz jasna taki zalew roznegliżowanych ciał oraz niedwuznacznych pląsów nie mógł umknąć uwadze wspomnianym wyżej instytucjom, ale co mało zaskakujące, w ogniu krytyki znalazły się jedynie girls bandy.

Znając naturę koreańskiego show-biznesu (a jeśli się jej jeszcze nie zna, można zapoznać się z nią np. tutaj), łatwo sobie wyobrazić jak „wielki” wpływ na to co robią, mają same dziewczyny w zespołach. Manager wpada, informuje o tym, że „góra” wymyśliła im „sexy koncept”, w związku z czym mają zacząć trening tańca na rurze (nie żartuję, taki 6-miesięczny, morderczy trening zafundowała After School wytwórnia. Wyniki do zobaczenia w MV do „First Love”). W koreańskich korporacyjnych molochach nie ma miejsca na dysputy podwładnego z szefem. Nikomu nawet przez myśl by nie przemknęło się z czymś nie zgodzić. Szczególnie w koreańskim show-biznesie wybór jest prosty: albo robisz, co ci się każe, albo spadaj. Nieco większą swobodę i prawo głosu można zyskać dopiero, gdy osiągnie się status „gwiazdy”, ale co to dokładnie znaczy i kiedy wytwórnia przydałaby swoim podopiecznym prawa ludzkie? Nie wiadomo…

[After School]

Kto jak kto, ale Koreańczycy najlepiej powinni rozumieć tę sytuację i jeśli jakaś komisja nałoży bana na promowany kawałek, konsekwencje powinni odczuć głównie pomysłodawcy nieodpowiednich konceptów. Jak jednak wygląda to w praktyce? Strażnicy moralności zakazują emisji jakiegoś klipu w godzinach dziennych, przed występami dla telewizji żądają zmian zbyt śmiałych kostiumów, ewentualnie zmian w choreografii lub w tekście piosenki. Jeśli dana grupa się nie dostosuje, może zostać usunięta z programu i otrzymać zakaz pokazywana się publicznie przez jakiś czas. Jasne, że brak możliwości promocji danego zespołu odbije się również na finansach opiekującej się nim wytwórni, ale to same dziewczyny znajdą się w ogniu dzikiej krytyki. To one będą musiały sypać głowy popiołem, znosić obrzucanie błotem i przyklejanie łatki „dziwek” itp. Stojący za nimi aparat kierowniczy, składający się zazwyczaj z eleganckich panów w średnim wieku, w najlepszym (!) razie ograniczy się do rzuconego mimochodem sprostowania, że to wcale nie było tak, jak się wszystkim wydaje i tyle.

Zastanawia również, czemu tylko poczynania girls bandów znajdują się pod stałą kontrolą wszelkich możliwych władz i komisji. Chłopcy ostatnimi czasy w nie mniejszym stopniu stają się seksualnymi obiektami. Bo jak inaczej wytłumaczyć coraz częstsze i nachalniejsze błyskania torsem w niemal każdej możliwej k-popowej produkcji (więcej o gołych klatach tutaj)? Doskonale tu widać, kto i ile ma do powiedzenia na temat swoje kariery i kreowanego wizerunku, bo próżno by szukać roznegliżowanych ciał w klipach bardziej utytułowanych zespołów. No, poza rzecz jasna Taeyangiem z BIGBANG i Joonem z MBLAQ, którzy mają zapewne dożywotni zakaz kupowania koszulek zapisany w kontrakcie. Jeśli zdarzają się jakieś występy topless, są one raczej okazyjne. 

 [skoro o Joonie mowa...]

Jednak świecenie nagim torsem stało się niemal regułą dla k-popowych świeżynek. Czy jest ku temu powód, czy go nie ma, czy ma to sens, czy nie, goła klata musi przed oczyma przelecieć. I nikogo to nie rusza! Odpowiednie władze jakoś nie grzmią w posadach, jak miałoby to miejsce w przypadku girls bandów, gdyby nieco mocniej machnęły bioderkiem. Nie, faceci niedwuznacznie wymachują tym i tamtym, unoszą koszulki i pocierają się, gdzie mają ochotę i wszystko jest OK. Jeśli tak robi stary wyga Rain, proszę uprzejmie. Chłop ma swoje lata, swoją wytwórnię, niech sobie robi co chce. Śpiewa, że jest „30 sexy” i rzeczywiście tak jest, choć przez nieco ponad 3 i pół minuty trwania klipu cały czas pozostaje okryty od stóp po szyję.

To co mnie jednak niepokoi, to los owych debiutujących chłopców, którzy mając po 15-17 lat wykonują na scenie sugestywne tańce i bez żenady świecą rozbudowanym kaloryferem. Pomimo mojej całej sympatii dla BTS, mam ochotę potrząsnąć ich managerami i choreografami za ten błysk klatą w układzie do „Bulletpoof 2”. Czy rzeczywiście przy tak niesamowitej choreografii i umiejętnościach tanecznych chłopców z BTS konieczny był ten smaczek z unoszeniem koszulki? Średnia wieku w tym zespole oscyluje obecnie w granicach 18 lat, ale najmłodszy w momencie promocji piosenki miał lat 15! Pięt-na-ście! Czy 15 lat to rzeczywiście odpowiedni wiek, by narzucać dziecku tak niedwuznaczne ruchy i czynić z niego seksualny obiekt?

 
[o tym ruchu mowa...] 

Trudno się później dziwić, że coraz więcej zwyczajnych, przeciętnych nastolatków i młodych mężczyzn ma poważne problemy z zaakceptowaniem siebie i własnej cielesności. Mężczyźni w nie mniejszym stopniu bombardowani są przez wizerunki idealnie wyrzeźbionych ciał, o których oni mogą jedynie pomarzyć. Problem chłopców jest trudniejszy do wychwycenia, bo tak jak w przypadku dziewcząt wyznacznikiem, że dzieje się coś niedobrego, będzie niedowaga, tak chłopcy raczej dążą do zwiększenia masy swojego ciała. I tak jak nie każda dziewczyna może ważyć 40 kg, tak nie każdy facet może wyglądać jak Rain. Mordercze treningi na siłowni i odpowiednia dieta nie tylko nie przynoszą piorunujących efektów, ale też wymagają mnóstwo wysiłku i czasu. Zamiast sięgać po środki na przeczyszczenie albo inne specyfiki wspomagające odchudzanie, młodzi mężczyźni faszerują się odżywkami białkowymi i sterydami, które są nie mniej destrukcyjne dla ich ciał, jak wielodniowe głodówki.

W świetle badań przeprowadzonych 2001 roku wynika, że aż 25% młodych mężczyzn o prawidłowej masie ciała uważało, że są zbyt chudzi (czyt. nie są dostatecznie umięśnieni).
Z kolei z badań z 2012 roku, przeprowadzanych na dojrzewających chłopcach przez kanadyjski instytut badawczy, dowiadujemy się, że ponad 1/3 z nich przyznała się do przyjmowania różnej maści odżywek proteinowych, niemal 6% stosowało sterydy, a 10,5% inne specyfiki sprzyjające przyrostowi masy mięśniowej. 

[nie tylko lalki Barbie sieją zament w dziecięcych umysłach...]

Czyżby mądre, koreańskie głowy uznały, że ten problem ich nie dotyczy? A może tak są zajęci badaniem długości spódniczek, że przegapili latające wokoło strzępy męskich podkoszulków? Koreańskie władze zdają się pielęgnować wyznaczone przez siebie podwójne standardy i jakoś nie zanosi się, by miało im się to szybko zmienić.

Źródła:

rzecz jasna, nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego, tylko opierałam się na wiarygodnych, anglojęzycznych źródłach. Niestety, w związku z inteligentna inaczej polityką Google, nie mogę zamieścić linków, skąd dokładnie pochodzą przedstawione w artykule informacje. Zainteresowanych zgłębianiem wiedzy proszę o kontakt mailowy! waleriankaa@gmail.com

środa, 19 marca 2014

Za co (mimio wszystko) wciąż kocham k-pop

Refleksji kilka wróbla Ćwirka, czyli poutyskujmy sobie nad k-popem.
 

Przyznaję, że przez ostatnie pół roku miałam urlop od k-popu. Praca, obowiązki i inne przyjemności skutecznie odciągnęły mnie od monitora i nie żałuję, że umknęło mi sporo wydarzeń na koreańskim podwórku. Zdarzało mi się obejrzeć jakiś klip albo przeczytać losowy news, ale jakoś coraz mniej zaczęło mnie to wszystko absorbować. Żadna piosenka nie mnie porwała, głupowate informacje mierziły a produkowane seryjnie nowe bandy bynajmniej nie zachwycały.

Zaczęłam się zastanawiać, czy to ja stałam się bardziej wybredna, czy może z k-popem dzieje się coś niepokojącego. Nadrabiając w ostatnich tygodniach moje miesięczne zaległości naszło mnie kilka refleksji na temat kondycji naszego ulubionego koreańskiego show-biznesu. Nie będzie to niestety lukrowana laurka, więc co wrażliwszym wyznawcom prymatu k-popu nad resztą świata, odradzam dalszą lekturę.

  1. Ilość nieczęsto przechodzi w jakość.


    Jak to z masową produkcją bywa, ilość wypluwanych taśmowo zespołów nie musi przekładać się na ich jakość. Zdaję sobie sprawę, że ich sceniczne wizerunki nie są kreowane ku mojej uciesze (nie jestem pedo-nuną, więc nastoletni chłopcy już dawno przestali mnie kręcić), jednakowoż… Naprawdę? Czy w nastoletnich umysłach potencjalnych fanów nie ma miejsca na nic innego niż kult błyskających nagich torsów i ud, podlanych solidną dawką aegyo? Odnoszę wrażenie, że w tym szale, by wypromować najwięcej nowych zespołów jak się da, zapomniano o tym, co w muzyce jest najważniejsze: muzyce. Specjaliści dwoją się i troją, by wymyślić jakiś chwytliwy koncept, wytrenować młodych na następców Isadory Duncan, a każdy chłopiec piękniejszy musi być od koleżanki z siostrzanego zespołu. Bardzo często za tą feerią barw, świateł, drapieżnych/uroczych minek, dzikich pląsów jakoś nie słychać niczego szczególnego. Ok, kolejny przewidywalny, nudny kawałek…
  1. Muzyka bywa powtarzalna do bólu.
    Model 1: dyskotekowy hit aka muzyka z przytupem
 [jak się bawić, to się bawić! BAP poleca]

- daj ciężki bicik
- zmiksuj 2 do 4 piosenek razem (słuchacze będą musieli którąś część utworu polubić!)
- koniecznie okraś wszystko rapową wstawką
-
daj jakiś chwytliwy refren ze słowami nie wykraczającymi poza radośnie międzynarowe „lalala” albo „nanana” czy inne „bum shakalaka”
- na początku piosenki bardzo wskazane jest zawołanie „ej jooooooł” z następującą po nim nazwą zespołu, nie głupio też dodać aktualny rok, tytuł albumu, imiona członków zespołu, numer buta lidera oraz seksualne preferencje maknae. No, chyba, że jest się z JYP, to jeden szept załatwia sprawę…
Model 2: rzewne zawodzenia aka chwytająca za serce ballada
- daj się wyżyć wokalnie członkom zespołu (jeśli jest się komu wyżywać)
- chwyć się boleśnie za serce i zalej morzem łez
- padnij na kolana i uroń jeszcze kilka łez
- koniecznie okraś wszystko rapową wstawką
- utoń w morzu wylanych łez i tysiącu podobnych jak krople owych łez do siebie innych muzycznych produkcji tego typu.

  1. Galopujące lata na karku i (lub) szczęśliwy związek wydatnie uśmierzają Twój k-popowy fanatyzm.


    Prawda jest taka: nie rajcują mnie już pląsający chłopcy. Owszem, nadal lubię sobie popatrzeć na moich starych ulubieńców z DBSK czy BIGBANG, ale jakoś tak… Bez ekstatycznych odczuć. Nadal uwielbiam oglądać niesamowite taneczno-synchroniczne ewolucje (stąd moja ostatnia sympatia dla BTS), ale jeśli owi panowie zamiast to, co robią najlepiej (czyli taniec), biorą się za aktorskie popisy… To zdecydowanie przedkładam tedy fonię nad wizję.
Jak pisałam wcześniej, boleśnie zorientowałam się, jak bardzo większość k-popowych klipów nie jest adresowania do mnie. W Korei największą i najbardziej fanatyczną grupą odbiorców są nastolatki (przynajmniej w przypadku boys bandów), więc to pod ich gusta i sekretne fantazje reżyseruje się MV i całe wizerunki poszczególnych grup. Która to dziewczyna nie marzy w skrytości serca, by uganiało się za nią stadko pół-bogów-adonisów, które by to walczyło jak lwy o jej serce, nosiło ją na rękach i przynosiło kwiatki, a kiedy trzeba pokazało swoją zwierzęcą, męską naturę i pociągnęło gdzieś do ciemnej klasy za nadgarstek… Pewnie też by mnie to kręciło, gdybym miała o jakieś 15 lat mniej niż mam. Bo na mnie nieszczególne wrażenie robią te wszystkie roznegliżowane klaty, wyskakujące jak diabełki z pudełek niemal tak często, jak zupełnie nie przystające do całokształtu piosenek rapowe wstawki. Groźne miny 16-latków i zmysłowe pocieranie karminowych usteczek też raczej bardziej bawi niż rajcuje, a rozdzierające sceny padania na ziemię w strugach ulewnego deszczu i płacze za ukochaną raczej irytują. Z wszystkiego jeszcze aegyo jest najbardziej pocieszne, ale też z umiarem.

[Kai, to nic osobistego... ]

Nie mówiąc już o girls bandach, których zmysłowe wyginanie się we wszystkie strony, niczym ta giętka trzcina (nagminne ostatnio, ale o tym innym razem), nigdy mnie nie przekonywało. Tak więc jeśli piosenka lub wokalne możliwości piosenkarek są marne, kręcenie pupą niewiele może tu pomóc.

  1. Miłość nie jest racjonalna.
No bo sobie pomarudziłam, poutyskiwałam, nawyzłośliwiałam się, ale nadal nie mogę zakończyć mojego trwającego od lat romansu z k-popem. Miłość jest ślepa? Nie, moja już dawno przejrzała na oczy, ale wciąż jest coś takiego w koreańskim show-biznesie, co nie daje mi o sobie zapomnieć i wciąż mnie fascynuje. Wciąż zdarzają się muzyczne perełki, których mogę słuchać na okrągło przez kilka dni pod rząd, wciąż zdarzają się tak cudowne MV, że oglądam je po kilka razy, a układy choreograficzne tak dopracowane i wykonane tak perfekcyjnie, że nie wierzę własnym oczom. Lubię to, że niektóre zespoły wciąż stać na puszczenie oka do swoich fanów i spuszczenie odrobiny powietrza z tych napompowanych klat, tudzież jego zaczerpnięcie w pozapadane dziewczęce brzuszki. Wciąż jest tu miejsce na zabawę i żart, a nie tylko nieme spojrzenia typu. „bierz mnie! Tu i teraz!”. Mam tu na myśli np. prześmieszny klip Im Chang Junga „Open the door”, czy niezawodne dziewczyny z Orange Caramel (z ich ostatnim hitem „Catallena”), czy pocieszną acz chwytliwą piosenkę LipserviceYum Yum Yum” (co za nazwa zespołu, tak btw :D). Mr Mr też przyjemnie zaskoczył mnie piosenką „Doyou feel me”. Niby takie nic. Klip prosty i przewidywalny, piosenka równa i o dziwo, spójna przez 3 minuty i 20 sekund swojego trwania, ale jakaś taka… Przyjemna dla ucha. Jak stare, dobre hity sprzed dwóch, trzech lat. Ni to balladka, ni to dyskotekowy hit, spokojna ale nie nudna, pięknie zaśpiewana i nawet obowiązkowa rapowa wstawka nie poraziła mi uszu. Zdecydowanie jest to coś, za co wciąż można kochać k-pop.

[Mr Mr "Do you feel me"]

No, ale muzyka i wszystko jej towarzyszące to kwestia gustu, więc ciekawa jestem co Wy myślicie o obecnym obliczu k-popu. Przeżywaliście swoje fazy wzlotów i upadków uczucia, czy trwacie niezłomnie w swoich fascynacjach od lat? A może weszliście stosunkowo od niedawna w koreański światek muzyki popularnej? Chętnie przeczytam, jakie są Wasze wrażenia i przemyślenia!

W cyklu Za co kocham k-pop ukazały się:
14.06.2012 (Cross Gene)
25.06.2012 (Clazziquai
11.07.2012 (Super Junior i 2NE1)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...